sobota, 8 czerwca 2013
Namibia 2013 - Pierwsza polska wyprawa quadowa
Relacja Obiv4n z pierwszej polskiej wyprawy quadowej do Namibi.
Organizator wyprawy - Zderzak hurtownia-adrenaliny.pl
Zdjęcia - uczestnicy wyprawy
Po dość długiej i męczącej podróży lokalnym busem, docieramy wreszcie do portowego miasta Walvis Bay zwiedzając wcześniej
jego owiane złą legendą slamsy (nawet zamknięci w busie czuliśmy się jak nielubiane białasy).
Wita nas Zderzak i dobra wiadomość - kontener odprawiony - możemy przygotowywać sprzęty i ruszać na podbój czarnego lądu.
Wypakowujemy quady, sortujemy bagaże, szpej, wyposażenie, ubrania ...
Część będzie podróżować w aucie zabezpieczenia (pickup prowadzony przez dwóch lokalesów)
od miejsca startu każdego dnia do kolejnego noclegu.
Staramy się ograniczyć bagaże na quadzie do minimum - skupiając się na podstawowych
narzędziach, częściach a przede wszystkim na zapasie paliwa i wody.
Pierwszego dnia ilość zaplanowanych kilometrów nie jest imponująca,
imponujące są wydmy przez które musimy się przedzierać.
Momentalnie zapominamy o wszelkich niedogodnościach jakie napotykaliśmy w podróży i wysiłku,
jaki kosztowało Nas przygotowanie się do wyprawy.
Jedna wydma, druga, piąta, dziesiąta ... banan nie znika z Naszych twarzy.
Góra, dół, góra, dół, kręcimy ogromne rogale tniemy po graniach wydm - coraz wyższych i wyższych.
Widok z niektórych wydm aż zapiera dech - mimo ze każdy z Nas spotkał się już z wydmami w Tunezji czy Maroku
te wydają się jakby wyższe
Wydmy w Namibii są numerowane - np. dune7 zwana Big Daddy posiada wysokość licząc od jej podstawy 383m.
(dla porównania pałac kultury w warszawie - nie licząc anten ma ... 187 m)
Z najwyższych wydm możemy obserwować bezkres oceanu atlantyckiego - widać wręcz krzywiznę ziemi na horyzoncie.
Chwile takie jak ta warte są wielu wyrzeczeń
Docieramy w końcu do Swakompund gdzie mamy zaplanowany pierwszy nocleg.
Miasteczko to powstało w 1892r jako siedlisko dla 40 niemieckich emigrantów i 120 żołnierzy,
których zadaniem była budowa portu dla niemieckiej części Afryki.
Domy ciągnące się wzdłuż wybrzeża wyglądają jak żywcem wycięte z pocztówek z czasów kolonializmu.
Niemiecki ordnung czuć i widać tutaj praktycznie na każdym kroku.
Decydujemy się na pokoje w kampie nad brzegiem oceanu - na namioty przyjdzie jeszcze czas.
Zwieńczeniem dnia jest kolacja w restauracji usytuowanej na plaży z imponującym widokiem na ocean.
Kosztujemy polecanej ryby kingklip - lokalnego dania numer jeden które zniewala wręcz Nasze podniebienia.
Wznosimy toast afrykańskim winem za powodzenie wyprawy ...
Drugiego dnia śniadanie, szybka odprawa, pakowanie, koordynaty w gps'y i w drogę.
Wyjeżdżamy z miasta i żegnamy drogi asfaltowe na najbliższe kilka dni.
Kilka kilometrów za miastem wbijamy się nad brzeg oceanu i plażą tniemy kolejne kilometry.
Oprócz nas tylko co kilkaset metrów trafia się jakiś wędkarz pozdrawiający nas z uśmiechem.
Fun po całości - igramy z falami wdzierającymi się w głąb lądu grając z nimi w berka - czujemy już że będzie zajefajnie!.
Docieramy do wybrzeża szkieletów gdzie wita nas wrak statku który właśnie tutaj skończył swój żywot.
Miejsce to zostało nazwane przez marynarzy „bramą do piekła” - ze względu na prądy morskie oraz płycizny.
Prądy te powodują, że statki są wypychane na brzeg - powrót zaś na pełne morze jest praktycznie niemożliwe ...
Krótki postój na uzupełnienie płynów i dzielenie się wrażeniami z przejechanego odcinka,
nagle znikąd pojawiają się lokalni handlarze pamiątkami - będą nam towarzyszyć przez całą podróż
pojawiając się w najmniej oczekiwanych miejscach
Pierwsze zakupy, niekończące się targi i już kilkaset namibijskich dolarów zmienia właścicieli.
Czas ruszać dalej - czeka nas jeszcze mnóstwo kilometrów - częstujemy chłopaków batonikami i znikamy pozdrawiani aż po horyzont.
Chciałoby się dalej ciąć wybrzeżem ale istnieje ryzyko ze zabraknie nam czasu na dojazd do kampu a wciąż jesteśmyświadomi obowiązującego zakazu jazdy w ńamibii po zmroku - kotowate wychodzą na kolacje a poza tym spotkanie ze
słoniem, żyrafą czy choćby zebrą może się okazać końcem przygody dla quada i jego kierowcy.
Wracamy na szeroki szuter i dociskamy cyngiel gazu - prosta droga po horyzont wydaje się nie mieć końca.
Pierwsze sklepy(?) z pamiątkami spotykamy po kilkunastu kilometrach.
Wyglądają one tak, że przy drodze stoją małe stoliczki z kamieniami i kryształami na sprzedaż.
Najciekawsze jest jednak to, że w promieniu kilkunastu kilometrów nie ma żywej duszy.
Na stolikach stoją jedynie słoiki z informacją który minerał ile kosztuje oraz że należność należy uiścić
zostawiając zapłatę w słoiku
Ruszamy dalej i już po chwili widzimy gołym okiem dlaczego kraj nazywa się Namibia
(wg plemienia Nama nazwa Namib znaczy “miejsce gdzie nic nie ma).
Prosta szutrowa droga po horyzont w jedną i drugą stronę zaś wokół niej nic.
Upływające szybko kilometry widzimy po znikającym paliwie w zbiornikach.
Zdajemy sobie sprawę ze czekają Nas naprawdę długie przeloty przez tą przepiękną krainę.
Kolejny postój - przylądek krzyża - Cape Cross - nazwane tak ze względu na specyficzną historie tego miejsca.
Diago Cao, który w 1486 r. pojawił się tutaj jako pierwszy Europejczyk postawił krzyż.
Pod koniec XIX w miejsce to 'na nowo' odkrył Niemiec Becker i oryginalny krzyż Diego zastąpił swoim.
Jednak i niemiecki krzyż po dwóch latach zniknął i postawiono na jego miejscu inny.
Obecnie można zobaczyć tutaj dwa krzyże kamienny i drewniany mający upamiętniać Portugalczyka.
Są też kamienne tablice opisujące historie tego miejsca.
Gasimy sprzęty i słyszymy nawoływanie się fok czując jednocześnie ich 'zapach'.
Podchodzimy kilka metrów i to co ukazuje się naszym oczom powoduje jedno wielkie woooooowwwwwww.
Widzieliśmy to wcześniej na zdjęciach i filmach jednak widok tysięcy zwierząt hałas ich nawoływania
wyrywa nas dosłownie z butów.
Według oficjalnych danych znajduje się tutaj dużo ponad 200 tys fok w tym samym czasie.
Stoimy jak zaczarowani nie mogąc pozbierać opadniętych szczęk, robimy kilka zdjęć, spacerujemy wzdłuż wybrzeża nie mogąc pozbierać myśli a jedyne słowa jakie cisną się na usta
to zachwyt i podziw jak to matka natura układa czasami nasz świat.
Zastanawiające jest jak to możliwe, że pomimo wielu rzezi tych zwierząt w tym miejscu
(skóry młodych fok zabijanych drewnianymi pałkami, żeby nie zniszczyć futra, należą do najdroższych na świecie)
one nadal tutaj mieszkają.
Przerażająca jest świadomość, że Namibijczycy mordują nawet do 100 tys tych zwierząt rocznie.
(wg. danych organizacji ochrony zwierząt)
"Człowieki" potrafią być okrutne dla bezbronnych zwierząt ...
Czas ruszać dalej, najpierw najbliższa stacja paliw bo zaczynam nam brakować paliwa ...
Żegnamy foczki wspólnym zdjęciem, czas ruszać dalej, najpierw stacja paliw bo zaczynam nam brakować paliwa.
Na pobliskiej stacji szybkie tankowanie i wbijamy się już w głąb prawdziwej czarnej afryki.
Okazuje się, że naprawdę czarnej - odbijamy na wschód i dalej na północ.
Mija kilkanaście - może kilkadziesiąt kilometrów (tutaj naprawdę łatwo stracić poczucie odległości) i wbijamy się w krajobraz
bliższy relacjom z marsa czy sceneriom z filmów science fiction niż z wyobrażeniem o Afryce.
Wszędzie kamienie, czarne sypkie podłoże, jakby żwir czy żużel - jak okiem sięgnąć po horyzont nic.
Tniemy tak dłuższą chwilę aż na horyzoncie coraz większe i większe zbliżają się do Nas kamienne góry.
Dojeżdżamy do miejsca oznaczonego na nawigacji jako 'strange stones'.
Naprawdę dziwne to miejsce - na środku absolutnie niczego widzimy jakby usypaną ogromną górę kamieni.
Gdybyśmy nie wiedzieli że to przecież niemożliwe, powiedzielibyśmy że ktoś (człowiek) ją specjalnie ułożył.
Góra okazuje się naprawdę ogromna - chwila postoju, próba rozwiązania zagadki jak owa góra powstała i bez rozwiązania
jedziemy dalej.
Mijamy kolejne kamienne góry - krajobrazy niczym na zdjęciach z łazika Curiosity
Jedyne miejsce na ziemi które przychodzi mi do głowy to Etna na Sycylii.
Wśród tych wszechobecnych kamieni i żwiru żyje sobie chyba najdziwniejsza roślina na świecie.
Welwiczja przedziwna - nazywana również osobliwą - występuje tylko tutaj.
Pień tej rośliny osiągający 50 cm długości i nawet 120 cm średnicy - znajduje się pod ziemią !
Z każdego pnia wyrastają dwa liście które pękają i dzielą się na mniejsze i znajdują się nad powierzchnią ziemi.
Jeszcze ciekawsze jest to, że rośliny te dzielą się na męskie i żeńskie i rosną osobno ...
Welwiczja wygląda jak uschnięte martwe liście a żyje i ma się dobrze nawet po kilkaset lat !
Rozgrzebuje butem wierzchnią warstwę kamieni, może pod spodem jest ziemia - nic z tego
jeszcze twardszy kamień jestem w szoku jak może przetrwać tutaj jakakolwiek forma życia.
Znów matka przyroda Nas zadziwia ...
Wbijamy się w koryto wyschniętej rzeki i powoli zmienia się krajobraz.
Czarne podłoże zmienia się bardziej w piaskowe, pojawiają się rośliny i kamienie o przeróżnych kolorach i strukturach.
Przez dłuższy czas pozostaje nam delektować się widokami i kontemplować ...
Mijają tak kolejne kilometry i nagle trach - Zderzak traci dwie opony i dwie felgi.
Miejsce niezbyt stworzone do takich przygód - nie ma absolutnie szans aby dotarł tutaj samochód z jakąkolwiek pomocą.
Jedni robią pożytek z młotka, kamienia i innych dostępnych narzędzi, pozostali robią pożytek z turystycznej, pasztetu i batoników
dzielnie dopingując tych pierwszych
Próbujemy prostować felgi, zniszczenia jednak są zbyt wielkie opon nie udaje się też uratować mimo zastosowania wszelkiej
maści kołków, pianek, nawet 'strzał' z oparów benzyny na nic się zdaje :/
Decydujemy się jechać na tym co zostało - przekładamy bagaże i powoli ruszamy na przód.
Niestety tempo jest absolutnie nie do przyjęcia. Rafał oddaje Zderzakowi jedno koło od swojego Rincona.
Z jednym kapciem zdecydowanie da się szybciej przemieszczać niż z dwoma
wiemy ze zastanie nas noc na pustyni w tym tempie - dzielimy się dwie grupy - trzy Can-Amy grzeją przodem do miejsca noclegu,
żeby zabrać z auta zapasowe koła i wrócić jak najszybciej i jak najdalej się da.
Ustalamy przebieg trasy żeby się przypadkiem nie minąć.
Znów zmiana krajobrazu i pierwsze dzikie zwierzęta - antylopy i oryxy pojawiają się na kursach kolizyjnych więc trzeba być naprawdę czujnym.
Kończy nam się paliwo - tankujemy co mamy i grzejemy na kemping - zdajemy sobie sprawę, że oprócz kół musimy zabrać jak najwięcej paliwa.
Zachód słońca choć krótki zapiera dech w piersiach - nie ma czasu na zachwyty trzeba grzać ile koni w rotaxach.
Na kamp docieramy niestety już po zmroku - widzimy że można było dotrzeć tutaj krótszą drogą - cóż trzymaliśmy się wytycznych Zderzaka i tak planujemy jechać z powrotem - pakujemy koło, tankujemy co pozostało i wracamy z odsieczą do chłopaków.
Na szczęście nie musieliśmy się daleko cofać - mimo uszkodzeń udało im się w miarę sprawnie przemieścić w kierunku noclegu (pojechali krótszą trasą ... nawet nie mamy sił myśleć co by było gdybyśmy się mineli w drodze powrotnej).
W totalnych ciemnościach przejeżdżamy ostatnie kilometry między ogromnymi skałami po wielkich i ostrych kamieniach.
Na szczęście obyło się już bez przygód.
Kamp znajdujący się w korycie wyschniętej rzeki otaczają ogromne skały. Miejsce gdzie rozbijamy namioty wita nas zachęcającym napisem :
Rozbijamy namioty odpalamy kuchenki, ogarniamy jakieś jedzenie i picie.
Nic to - jemy co komu wpadnie do ręki i wbijamy na swoje kwadraty ... nawet whiskacz nie znajduje amatorów.
Zasypiamy jak niemowlęta - niska temperatura w nocy zmusza do uzupełnienia odzieży.
Tej nocy Afrykańskiego powietrza nie przecina ryk polujących lwów czy wędrujących słoni - tej nocy króluje soczyste polskie chrapanie na siedem głosów
Zmarznięci (jak to w afryce), zerwaliśmy się o świcie gotowi do dalszej eksploracji czarnego lądu.
Już pierwszy rzut oka na Naszego Hiltona i widać że niezbyt do bani wzięliśmy zakaz pozostawiania resztek żywności które mogą zwabić dzikie zwierzęta.
Cóż - jak mawia Cejrowski - no risk no fun (no może to akurat kto inny ...).
Kilka chwil zastanowienia co robimy najpierw - składamy kwadraty i ogarniamy kuwete czy najpierw coś zjemy i napijemy kawy ...
Wiadomo że quechue poczekają.
Poranna toaleta - prysznice z ciepłą wodą i poranna gazeta na tronach
Rzut okiem na okolice i narada co do reszty dnia. Zdeżak - wiadomo - goni z lokalesami w poszukiwaniu felg i opon do Hondy.
W niejawnym głosowaniu zostałem wyznaczony na jednodniowego przewodnika stada. Mam nadzieję że podołam zadaniu.
Omawiamy wszyscy razem wspólnie ze Zdeżakiem mniej więcej jaką trasę wybrać, co jest prawdopodobnie warte zobaczenia no i najważniejsze - gdzie zatankować.
Pakujemy namioty, ciuchy, szpej na auto i zbieramy się do drogi. Jeszcze tylko szybki serwis filterków, sprawdzanie oleju, płynu, dolewanie paliwa i wio ...
Uzgadniam z chłopakami, że tniemy bez zbędnych postojów i marnowania czasu na ... po drodze.
Mamy szmat drogi i fajnie by było nie wracać znów po zmierzchu.
Z drugiej strony decydujemy, że nie będziemy forsować tempa i uważać na sprzęt a szczególnie na koła i felgi.
Początek dnia to droga przez męke, kamyki zamieniają się z upływem kilometrów w ostre kamienie a te z kolei po chwili w głazy z krawędziami jak brzytwy.
Zastanawiam się czy dobrze zrobiłem wybierając krótszą drogę przez góry.
Na szczęście przejeżdżamy przez góry bez strat (doświadczenie raiderów robi swoje). Jest już zdecydowanie bardziej płasko, trochę piaszczysto i odrobinę jakby zielono.
Zachowując odpowiednio duże ale bezpieczne (pozostając w kontakcie wzrokowym) odległości praktycznie bez postojów tniemy kilka godzin docierając wreszcie do szerokiej szutrówki.
Powinna doprowadzić Nas do pierwszej atrakcji - wioski Damara - jak i do stacji benzynowej (już w tym momencie większośc goni na rezerwie).
Natrafiamy po drodze na camp na którym postanawiamy chwilę odsapnąć i dać odpocząć rumakom. Jakże miła niespodzianka Nas spotyka - nie dość że jest zimne piwo z lodówki to jeszcze po krótkich pertraktacjach z kucharzem udaje Nam się przekonać go, żeby przygotował nam jakiś obiad
Korzystamy z okazji, że pojawia się zasięg gsm i nadrabiamy zaległości w kontaktach z rodziną i znajomymi w Polsce.
Kucharz trzeba przyznać stanął na wysokości zadania - stek i 'sałatka' (trudno powiedzieć co to było) zrobiły robote i humory choć i tak świetne zdecydowanie wzrosły.
Dopiliśmy zimne Windhoek'i po czym bez specjalnego pośpiechu zaczęliśmy zbierać się do dalszej drogi.
Na camp zajechała w tym momencie wycieczka z niemieckimi turystami wśród których wywołaliśmy niemałą sensacje. Nie mogli uwierzyć, że te quady ściągnęliśmy statkiem z europy i planujemy zwiedzić w ten sposób Namibie.
Robią sobie z Nami kilka pamiątkowych zdjęć, uściski dłoni i przy kręcących z niedowierzaniem głowami emerytach opuszczamy camping.
Decydujemy się najpierw odwiedzić wioskę Damara a później wrócić kilka kilometrów zatankować sprzęty.
Po kwadransie udaje mi się doprowadzić stado pod wioskę-skansen. Chwila konsternacji - bo jakoś nie widzimy tutaj nic ciekawego kilka szałasów pod skałami ...
Jednak dochodzimy do wniosku, że skoro już przyjechaliśmy to wejdziemy - co nam szkodzi
Naprzeciw Nam wychodzi młody chłopak i wręcza 'menu' - możemy wybrać sobie program zwiedzania - programy różnią się cenami, czasem i zakresem pokazów ... wybieramy środkowy.
Przed wejściem kasa w której zebrała się chyba połowa wsi - bo jakby nie spojrzeć też byliśmy dla nich egzotycznym mięchem - zapytałem przewodnika czy dotarł tu ktoś na quadach.
Zaświecił białymi jak z reklamy Colgate zębami i przecząco pokiwał głową - dając do zrozumienia że takich świrów jeszcze nie widzieli
... tymczasem setki kilometrów od Nas - Zdeżak nie ustawał w poszukiwaniu felg i opon dla swojej Hondy ...
-- dodano 24.06.2013 12:33 --
Po niezwykle sympatycznym powitaniu przez wioskowe 'dziewoje' wbijamy się między dwoma kamiennymi górami stanowiącymi jakby korytarz.
Jak tłumaczy nam przewodnik celowo wejścia do wioski były lokowane między skałami - dla bezpieczeństwa mieszkańców.
Na wstępie uczciwie informuje Nas, że wioska jest swego rodzaju skansenem. On oraz inni 'mieszkańcy' wioski żyją tak naprawdę kilkanaście kilometrów stąd.
Tutaj założyli wioskę pokazową, żeby zarabiać na życie - jednak przede wszystkim aby kultywować tradycje przodków.
Zapewnia Nas, że każdy w tej wioskę wywodzi się w prostej linii z plemienia Damara i dziedzictwo kulturowe jest dla nich najważniejsze w życiu ...
Zwiedzanie wioski zaczynamy od miejsca, które roboczo nasz przewodnik nazwał 'office' - tak naprawdę był to szałas narad i mediacji.
Niezwykle ważne miejsce, gdyż członkowie plemienia nie tolerują jakiejkolwiek przemocy wobec współplemieńców.
W przypadku kiedy ma miejsce spór - wódz plemienia - sadza zwaśnione strony w tymże szałasie i siedzą tam tak długo, aż nie dojdą do porozumienia.
Niezależnie jak długo taki pobyt musiałby trwać Nie wiedzieć dlaczego - jednogłośnie poinformowaliśmy przewodnika, że u Nas w Polsce jest tak samo ha ha ha
(nawiasem mówiąc przewodnik zaskoczył mnie - zapytał skąd jesteśmy przed naszym wejściem - mowie poland - już miałem zacząć tłumaczyć gdzie to - tymczasem On na to - Poland ? - europe - near Germany - przyznam szczerze - rozbił mnie)
Kolejne miejsce w wiosce - to miejsce gdzie powstaje 'broń' i inne narzędzia z kamienia i metalu. Próżno szukać tutaj kowadła i młota - choć technologia ta sama - żar - rozpalamy do czerwoności, kształtujemy i formujemy.
Zgodnie oświadczamy przewodnikowi, że Nasza grupa to 100% pacyfistów i że chętnie przejdziemy dalej.
Powoli zaczynamy w tym skansenie robić za atrakcje dla miejscowych Nasz fantastyczny humor i nastawienie widać udziela się lokalesom
Mimo innych gości w skansenie (o nich za chwile) zdecydowanie prym w wiosce należy do Nas i ściągają w nasze pobliże kolejni mieszkańcy (a już szczególnie mieszkanki) wioski.
Wbijamy więc za nieco skonsternowanym przewodnikiem do największego szałasu w wiosce. Szałas ten, jest czymś w rodzaju "saloooon'u".
W miejscu tym skupiały się za dnia wszystkie kobiety z dziećmi i zajmowały się tutaj właśnie dziećmi, wytwarzaniem wszelkich dóbr i przedmiotów codziennego użytku oraz szeroko pojętej "biżuterii" która to ma w tradycji plemienia zupełnie inne znaczenie.
Jeśli chodzi o czasy współczesne - w miejscu tym kobiety zajmują się tylko wyrobem biżuterii - którą to będziemy mogli obejrzeć i kupić przed opuszczeniem wioski.
Nasza bezpośredniość i pozytywna energia ściąga do szałasu jakieś 3/4 wioski wywołując małe zamieszanie
Robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć i udaje się przewodnikowi przekonać Nas do zapoznania się z kolejnym atrakcjami wioski.
(dodam, że przed wykupieniem biletów zostajemy poinformowani, że możemy robić zdjęć ile tylko chcemy, filmować do woli a jedyna prośba do Nas to aby nie przedstawiać plemienia Damara w krzywym/złym zwierciadle ... prośba bez sensu bo ich po prostu nie da się przedstawiać w negatywnym świetle)
Następne miejsce z którym zostajemy zapoznani to szałas w którym starsi mieszkańcy plemienia uczyli młodych różnych prac i wykorzystania tego co matka natura daje.
Starzec zaprezentował Nam, przykład wykorzystania skóry zwierzęcej. Za pomocą jednego narzędzia (zrobionego przez Nich) potrafił 'obrobić' skórę lepiej, szybciej i efektywniej niż niejeden współczesny zakład garbarski.
Pokaz ten miał na celu głównie uzmysłowić Nam, że w plemieniu Damara nic nie ma prawa się zmarnować. Skóra, mięso, włosie - wszystko ma swoje zastosowanie, przeznaczenie i przez pokolenia doszli do perfekcji w "nie marnowaniu" czegokolwiek.
Później - mając wiele czasu po drodze na zrozumienie ich filozofii i sposobu na życie - będącego jakby nie patrzeć sposobem na przeżycie - trzeba przyznać - 'szacun'.
Wspólnie z Darkiem "Darpinem" starałem się w miarę możliwości tłumaczyć przekaz naszego przewodnika - choć kątem oka widziałem, że spora część grupy zaczęła zwiedzać wioskę swoim szlakiem wzbudzając aplauz i zaciekawienie lokalesów.
Oczywiście wszystko mieściło się w ramach szacunku dla ich kultury i nie miał miejsca żaden ruch czy zachowanie wzbudzające choć cień obiekcji mieszkańców wioski ... zresztą dowód na to otrzymaliśmy na końcu Naszej wizyty ...
Przewodnik widząc że może się to skończyć grubym party na pustyni a do tego poganiany przez przewodników wycieczek holenderskich i niemieckich starał się Nas delikatnie pogonić do następnego punktu programu obiecując że później możemy zostać ile chcemy
(nie wiedział chyba co mówi więc tego dla jego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa jego współplemieńców nie przetłumaczyłem a Darek chyba nie zwrócił na to w ogóle uwagi).
Przeszliśmy tak do szałasu 'gry' - tutaj dołączyli do Nas wspomniani wcześniej Holendrzy i Niemcy - choć zaczęli zwiedzanie co najmniej pół godziny po Nas
Przewodnik starał się przekazać Nam zasady gry - przyznam szczerze, że ani ja ani Darek nie ogarnęliśmy jego tłumaczenia - czas na rozgrywkę pokazową - grał chyba lokalny mistrz i dziewczyna która od jakiegoś czasu nie odstępowała Naszej grupy na krok
(nie ma opcji - widać było że Marcin zawrócił jej w głowie swoimi niebiańskimi oczami ...).
Pod koniec gry załapaliśmy z grubsza reguły i zasady - ja bym je przyrównał do mało znanej u Nas gry Backgammon ale zastrzegam - mocno z grubsza
Ciekawsza była opowieść przewodnika, który uświadomił Nas, że gra ta była swoistym substytutem hazardu !
Każdy członek plemiemia mógł zagrać z innym o cokolwiek a wynik gry był wiążącym obie strony
Niemcy i Holendrzy grzecznie przeszli do kolejnego punktu programu a połowa Naszego sQuadu rozeszła się po wiosce
Przewodnik pogodził się widać z faktem, że ta grupa zabierze mu nadprogramowy czas
W końcu zaprowadził nas do kolejnego szałasu, po drodze prezentując m. in. jak zabezpieczali swoje zwierzęta przed kotowatymi na noc i kilka innych patentów 'wioskowych'.
Przyszedł czas na fascynującą prezentację skautowsko - harcerską czyli 'robimy' ognień pocierając drewienka
Cwaniaczyliśmy, że dla Nas to pikuś - chociaż fakt - faktem - pokaz zrobił wrażenie - ogień z niczego
Dowiedzieliśmy się między innymi, że jeśli chłopak/młody mężczyzna chciał poślubić dziewczynę - wcześniej MUSIAŁ przed wodzem plemienia rozpalić ogień w określonym czasie - inaczej - sorry stary - nie możesz posiąść kobiety.
Nasz przesympatyczny przewodnik trochę bezmyślnie zapytał czy ktoś z Nas chce spróbować - zanim zacząłem tłumaczyć rzucił szybko błagalnym tonem - maybe later
Szybko zawołał jedną z dziewczyn (ta sama która nie mogła oderwać oczu od Marcina) i zaczął się pokaz lokalnego języka i miliona innych rzeczy naraz (sorry nie wiedziałem co napisać w tym miejscu).
Dziewczyna opowiadała o przeznaczeniu i zastosowaniu roślin, ziół, owoców i innych darów matki natury w ich języku a Nasz przesympatyczny przewodnik opowiadał o tym po angielsku ...
"Młoda" jednak tak Nas czarowała, że nie potrzebowaliśmy rozumieć o co kaman Kilka razy z Darkiem wymienialiśmy spojrzenia w stylu "Ty tłumacz bo ja mam w d*pie treść co Oni z tym zielskiem robią" hahahahahaha.
Pamiętam tylko, że większość tych roślin ma wiele zastosowań - od walki z niepłodnością, aż po zastosowanie drzewka jako christmas tree (chyba że pokaz palenia niektórych ziół wpłynął negatywnie na moje pojmowanie języka Shakespeare).
Niemniej ten pokaz zrobił na wielu z Nas mega wrażenia - i nie chodzi tylko o urok "młodej" ... gdyby nie to że turyści ze strefy euro czekali na dalszą część pokazu a ta nie mogła się odbyć bez Naszego przewodnika to byśmy w tym szałasie zostali do środy - "taka impreza".
Na koniec dowiedzieliśmy się, że te sławne świśnięcia i cmoknięcia w języku plemienia Damara głównie są do akcentowania i wiodące są tylko cztery - aha! nie mówcie o tym Cejrowskiemu bo on do tego dorobił mega filozofie - jak się okazało zupełnie bezpodstawnie
Marcin dostał indywidualną lekcje świstania i cmokania
Przyszło Nam przejść do pokazu plemiennego tańca i śpiewu.
Tutaj bądźmy szczerzy - KOPARY NAM OPADŁY - Discovery, Travel Channel i nawet kropka nad i tego nie pokaże ...
Cejrowski, Pawlikowska, Martyna ... no i Tony Halik to widzieli przed Nami - jednak zobaczyć to na żywo - ehhhhhhhhhh
Szczęki nadal mieliśmy w parterze w okolicach butów ... pokaz się skończył a Nasz przewodnik podszedł do mnie i poprosił byśmy chwilę poczekali ...
Niemcy i Holendrzy zostawili euro za pamiątki ukulane przez plemię a wystawione do sprzedaży
Ledwo ich wypasione land rovery opuściły parking - przewodnik zaprosił Nas do tego największego szałasu i przemówił : teraz bardzo byśmy chcieli abyście zaprezentowali Nam pieśń z Waszych stron ...
Dodał, że jest to prośba całego plemienia i że są dumni z tego że mogli dla Nas zatańczyć i zaśpiewać. Bardzo jednak chcieli by poznać/posłuchać POLAND song ...
W morde jaka Nas konsternacja ogarnęła - co teraz - pszczółka maja - ona tańczy dla mnie - no hymn odpada ...
Pierdzielnął ktoś majteczki w kropeczki - pewnie by przeszło tylko nikt nie znał słów hahahaha
Wreszcie ktoś się zlitował i zaintonował "hej sokoły" ... jedna zwrotka, refren, druga zwrotka, refren - no i się skończyło bo nikt nie wie co dalej
Nagle wyrywają się dwie dziewczyny z plemienia i rytmicznie podskakując krzyczą hey sssss hey sssssss hey ssssss ... chwyciły rytm i już wszyscy tupaliśmy w refren
Powoli zbieramy się do wyjścia - przewodnik chwyta mnie za rękaw i pyta - gdzie nocujecie dzisiaj - hmmmmm -odpowiadam - strasznie daleko stąd w planie mamy jeszcze ponad 200 km ;(
Mina mu rzednie dość wyraźnie - mówi - szkoda - chcieliśmy Was zaprosić do Naszej wsi - zrobić party - nie tutaj powiedział - nie w skórach tylko w jeansach i t-shirtach (dosłownie tak powiedział!!!)
KuFFa jak mi przykro - nie tłumacze nawet chłopakom dosłownie - wiem że musimy pierdzielnąć w P&P kilometrów dzisiaj - inaczej plan całej wyprawy trafi - szczególnie że dziś na moich barkach jest doprowadzenie grupy do planowanego miejsca noclegu
Z drugiej strony niech się cieszą - gdybyśmy wpadli do nich imprezę zrobić - to skansen pewnie z tydzień miałby przerwę ...
Grzecznie mówię do chłopaków - zwijamy się stąd - mamy jeszcze ponad 200 km w linii prostej - puste zbiorniki a i południe już dawno za nami - zmrok mamy jak w banku ...
Tylko jak zdyscyplinować chłopaków skoro dziewczyny z wioski same garną się do quadów i każda chce być w Piroman Racing Team
Tak dotrwaliśmy do połowy dnia trzeciego ...
Opuszczamy wioskę Damara w kapitalnych nastrojach żegnani serdecznie przez jej mieszkańców.
Niestety już po kilku kilometrach dopada Nas proza podróży - brak paliwa w jednym z quadów.
Szybka dolewka kilku litrów i ruszamy w kierunku stacji - dzieli Nas od niej wg nawigacji raptem kilka kilometrów.
Mijamy lokalne lądowisko dla awionetek - z racji ogromnych odległości w tym kraju, farmerzy często korzystają z tej formy transportu.
Trafiamy do miejsca oznaczonego na mapie jako stacja - owszem stoją dwa dystrybutory które chyba lata świetności mają już za sobą.
Jednak nie ma co wybrzydzać bo do najbliższej kolejnej stacji prawie 100 km i to w kierunku odwrotnym niż planowana przez Nas trasa.
Lokalesi jak wszędzie witają Nas serdecznie i z rozbrająjcą szczerością informują że i owszem paliwo mają - tyle że tylko ropę.
Benzyna ? Benzyna była ale ostatnio trzy tygodnie temu ...
No to mamy niezłego klopsa. Raz - opóźnienie mamy spore, dwa - najbliższa stacja w odwrotnym kierunku i to za daleko żeby dojechać na tym co mamy, trzy - nie wiemy czy stacja niedaleko Naszego planowanego miejsca postoju nie powita Nas taką samą informacją (nawet jeśli ktokolwiek z Nas tam dojedzie).
Po krótkiej naradzie postanawiamy się podzielić tym paliwem które mamy w miarę po równo tak aby dojechać wspólnie jak najdalej.
Liczymy, że powinniśmy wszyscy pokonać jakieś 70-80 km. Zostawiamy w zapasie paliwa tyle, aby dwa quady od miejsca gdzie planowo ma się Nam skończyć paliwo dojechały brakujące do stacji 50 km i mogły wrócić z paliwem dla reszty ekipy.
Uzgadniamy, że jedziemy parami w odstępach z optymalną pod względem spalania prędkością. Pierwszy punkt zbiorczy po 50 km - tam na pewno każdy dojedzie na tym co wlaliśmy.
Później planujemy robić postoje co 10 km tak aby nikt nie został sam bez pomocy i aby wspólnymi siłami dojechać jak najdalej.
W ostatniej parze jedzie Rafał który jako jedyny ma paliwo w kanistrach i ewentualnie pozbiera tych którzy 'wyschną' najszybciej.
Lokalesi pozwalają Nam zaopatrzyć się u nich w zapas pitnej wody butelkowanej i życzą szczęścia przepraszając że nie mogą Nas poratować benzyną.
Pytają gdzie jedziemy (jak się za chwilę okaże ich ciekawość ratuje komuś tyłek).
Ruszam w pierwszej parze z Kosmitą ... jazda przez trzy kwadranse Can-amem z prędkością ekonomiczną po szerokiej na sześć metrów, szutrowej równej jak stół drodze, jest niewyobrażalną torturą.
Przez głowę przechodzi mi myśl, że gotów jestem pchać gada nawet i dziesięć brakujących kilometrów w afrykańskim słońcu tylko pozwólcie mi odkręcić gaz na maxa bo się zaraz uduszę ...
Pokonujemy pierwszy planowa odcinek i czekamy na resztę ekipy - dojeżdżamy w komplecie i przy akompaniamencie święcących bądź mrugających kontrolek ruszamy dalej.
Kolejne dziesięć kilometrów i postój. Brakuje tylko ostatniej pary - czyżby już zabrakło im paliwa ? Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami czekamy 15 min - jak nie dojadą ktoś się wraca.
Widzimy po chwili tuman kurzu - jadą. Piroman jeszcze dobrze się nie zatrzymał już zaczyna krzyczeć - nie uwierzycie chłopaki k. nie uwierzycie co się stało.
Opowiada, że z ostatniego postoju mieli ruszać jako ostatni, czekają aż kurz po Nas opadnie i już mają ruszać kiedy na pełnej prędkości dopada do nich Land Rover i wyskakuje z niego dwóch lokalesów krzycząc i gestykulując w ich kierunku.
Chłopaki zbladli i nie wiedzieli o co kaman - zrozumieli tylko 'big problem', 'too fast' i 'money'. Pierwsza ich myśl była, że kogoś za bardzo okurzyli i ktoś chce z nich zedrzeć kasę ...
Po chwili jeden z nich wraca się do auta i wyciąga coś ze środka - Piroman myśli - poszedł po giwerę odstrzelą Nam łby
Tymczasem kolo idzie w ich kierunku ze skrzyneczką Peli w której Piroman miał dwa telefony komórkowe, paszport, wszystkie dokumenty i pieniądze.
(nooooo Piroman skąd my to znamy ... no skąd My to do cholery znamy hahahahaha)
Mowę Nam wszystkim odjęło - Piromanowi cały czas się broda ze wzruszenia trzęsła - chłopaki grzali za Nami autem ponad 50 km (od miejsca planowanego tankowania) żeby oddać zgubę.
Właściwie to trudno wyrazić w słowach wdzięczność dla tych ludzi, ich poświęcenia ... po prostu brak słów.
Ruszamy dalej pomni tego że problem braku paliwa i późnej pory nie minął.
Jadąc każdy z Nas zapewne myśli o tym co zrobili ci ludzie. My biali - Oni czarni - w skrzyneczce - nie licząc bezcennych dla Piromana dokumentów, równowartość przekraczająca zapewne roczne zarobki nie tylko tych ludzi ale pewnie całych ich rodzin ...
Namibijczycy którzy niepodległość tak naprawdę odzyskali dopiero w latach 90-tych ubiegłego wieku. Namibijczycy u których ciągle różnice rasowe są masakrycznie odczuwalne i zauważalne.
Namibijczycy którzy cierpieli apartheid ze strony białych, którzy byli i są przez białych w tym kraju traktowani (mimo że prawo oficjalnie stanowi inaczej) jak obywatele drugiej kategorii, czarni rdzenni mieszkańcy swej rodzimej ziemi którzy w ogromnej zdecydowanej większości nie mają prawie nic.
Szacun dla rdzennych mieszkańców tej ziemi ... zresztą nie pierwszy i jak się okaże nie ostatni raz - na pewno jednak najbardziej spektakularny
...
Do kolejnego przystanku Piroman dojeżdża już na holu Marcina. Benzyna zaczyna się kończyć definitywnie.
Ruszamy jednak dalej. Mijamy wioskę - postój. Kosmita melduje że jego Outlander zaczyna chyba kaszleć. Widzimy na horyzoncie że wataha jedzie więc ruszamy - ile przejedziemy tyle przejedziemy i basta.
Po kilku kilometrach definitywnie stajemy. Dziwnie długo nikt do Nas nie dojeżdża. Mija naprawdę długi kwadrans pojawia się Rafał. Melduje Nam, że Piroman, Marcin i Darek zostali gdzieś daleko z tyłu i już dalej nie pojadą.
Kiepsko - ja mam nie wiem litr może dwa - Rafał rozpina kanister - no tak tylko że albo On pojedzie sam po paliwo albo Kosmita zostanie tutaj w środku niczego sam a ja pojadę z Rafałem.
Oba rozwiązania kiepskie i nie do przyjęcia - Kosmita nie zostanie sam a Rafał nie pojedzie w pojedynkę - do stacji ponad 40 km.
Pytamy Kosmitę czy ma jakiś nóż albo chociaż ostry śrubokręt żeby obronić się przed dzikimi zwierzętami - minę ma niewyraźną ale dzielnie oddaje Nam swoją nawigacje na 'wszelki wypadek' gdyby moja padła.
(zawsze staramy się jakby na to nie patrzeć maksymalnie się zabezpieczać i dublować wszelkie rozwiązania które mogą mieć wpływ na bezpieczeństwo - kolejny raz trzeba dodać, że jednak doświadczenie uczestników na takich wyprawach nie jest bez znaczenia)
Widząc minę Kosmity proponuje, żeby On pojechał z Rafałem a ja poczekam aż wrócą z paliwem Strzelił focha i kilku żołnierskich słowach dał mi do zrozumienia że mam ... o wiecie
Zanim kończymy się dzielić z Rafałem paliwem na szczęście dojeżdżają chłopaki i wszystko jest git majonez.
Darek bierze Kosmitę na hol (zlali do rincona fusy z wszystkich kanistrów i foczka jeszcze odpaliła).
Ja z Rafałem nie czekamy tylko gonimy do stacji. Umawiamy się że Darek z Marcinem podholują Kosmitę i Piromana ile się da i postarają się znaleźć w miarę bezpieczne miejsce na postój.
Informujemy ich jednak szczerze, że jak na stacji nie będzie paliwa to wrócimy po nich rano ...
Dzida do przodu - nadajemy Naszej misji kryptonim 'misja Martyna' i grzejemy w stronę stacji.
Zmienia się nieznacznie krajobraz, bliżej mu teraz do sawanny niż do marsjańsko - księżycowego 'niczego'.
To po lewej to po prawej pojawiają się żyrafy (je najłatwiej dojrzeć) strusie, zebry.
Nie ma mowy o postoju zdjęciach czy zachwytach, pylimy do przodu z Rafciem ramie w ramie świadomi tego, że gdzieś tam z tyłu chłopaki czekają, aż wrócimy z płynem życia do ich rumaków
Zaczyna się ściemniać a to niedobry znak dla Nich - nie są w stanie uciekać z pustymi zbiornikami przed niczym ani przed nikim.
Dociera do Nas powaga sytuacji coraz bardziej - Nasz wzrok pod daszkami kasków się spotyka - przyśpieszamy - musi się udać.
Na palcach pokazuje Rafałowi ile kilometrów do stacji - ocęniamy zapas paliwa - możemy grzać na maxa - dojedziemy.
Jego foczka aż kwiczy - Ja dopasowuje prędkość do niego. Jest - skręt z głównej drogi w lewo i stacja powinna być za pięć kilometrów.
Cztery, trzy, dwa ... ożżżżż zamknięta brama, płot, drut kolczasty, strażnik pod bronią - o co kaman ?
Podbijam do strażnika, nie kryje że trochę okichany bo chwycił za broń - tłumacze że potrzebujemy paliwa bo nam zabrakło a koledzy zostali jakieś 40 km stąd z pustymi zbiornikami.
Tłumaczy że stacja już nie czynna i otwarta będzie rano a on tej bramy pilnuje bo nikt nie ma prawa po zmroku jej przekraczać ze względów bezpieczeństwa - tam dalej dzikie zwierzęta, słonie, lwy i inne - tam dalej park narodowy i po zmroku strasznie niebezpiecznie.
Nie ma opcji myślę - musimy chłopakom dostarczyć paliwo i w komplecie dobić do miejsca noclegu.
Pytam strażnika co zrobić aby jednak zdobyć paliwo. Myśli chwile i pokazuje ręką tlące się w oddali światełko - tam może być ten gość co stacje obsługuje.
Jedziemy, zgarniamy gościa z miejsca które okazuje się być 'barem' pośrodku niczego ale to teraz nie ważne. Dojeżdżamy z Nim do bramy, strażnik puszcza Nas bez problemu.
Tankujemy zbiorniki w quadach i wszystkie kanistry jakie mamy przy sobie. Pytam kolesia czy za dwie godziny też będzie w tym 'barze' bo będziemy wracać z chłopakami i chcielibyśmy dotankować co się da do pełna.
Obiecuje że będzie - choć jak spojrzałem mu głęboko w oczy to sobie myślę uhmmmm będzie - ciałem ale na pewno nie duszą
Nieważne - odwozimy gościa do baru - na bramie tłumacze strażnikowi że My tu wrócimy z całą ferajną takich popaprańców na quadach - uśmiecha się wyraźnie Nam nie wierząc, po chwili jednak nabiera oficjalnego tonu i oznajmia, że po zmroku nikt przez tą bramę nie przejedzie i mamy się zastanowić czy na pewno chcemy wyjechać.
Mamy wachę - reszta - kto by się martwił resztą. Jakoś gościa przekonamy żeby Nas przez tą bramę w nocy przepuścił (o ile do bramy dojedziemy przeszło mi przez myśl).
Przećwiczone znaki w języku migowym quadowców między mną i Rafałem i gnamy bez chwili zastanowienia po tracku z powrotem do chłopaków.
To są właśnie chwile w których między facetami w kaskach rodzi się więź której nie zrozumie nikt kto takich chwil nie przeżył.
Zwierząt przy drodze a chwilami nawet na drodze coraz więcej - robi się niebezpiecznie ale starmy się nie zwalniać.
Te trzydzieści pare kilometrów ciągnie się w nieskończoność i nawet mnogość zwierząt nie robi na Nas wrażenia. Znów żyrafy, zebry, strusie, antylopy, kudu i co tam jeszcze nie rusza Nas dopóki nie pojawia się na drodze.
Wreszcie docieramy do chłopaków - nie kryją radości z Naszego powrotu. Szybkie tankowanie i dzida.
Tym razem z Rafałem startujemy na końcu - trzeba chwilkę odsapnąć. Po drodze mieszamy się kilkukrotnie bo jednak pokusa zrobienia zdjęć z dzikimi zwierzakami żyjącymi na wolności bierze górę.
W sumie to nam wszystkim wszystko jedno - najważniejsze że jesteśmy w grupie mamy paliwo i gdzieś cały świat
Zatrzymuje się patrząc jak chłopaki robią sobie zdjęcia z żyrafami w tle - wiem że nic z tych zdjęć nie wyjdzie bo jest po prostu za ciemno - jednak to nie jest ważne - wreszcie mamy dzikość afryki na wyciągnięcie ręki !
Chwila moment i nad Naszymi głowami rozbłyska milion miliardów gwiazd - niesamowity widok.
Piłujemy sprzęty do miejsca planowanego noclegu - zanim docieramy do bramy z drutem kolczastym jakiś nienormalnym discover'em mało nie taranuje jednego z Nas.
Mój dobry znajomy z kałachem przewieszonym przez ramię otwiera Nam bramę - na stacji podobno jest obsługa ...
Jest nie tylko obsługa ale i Land który o mało Nas przed chwilą nie staranował - chłopaki są gotowe do samosądu jednak zdrowy rozsądek bierze górę.
Obserwujemy w milczeniu jak biały pierdzielony emeryt beszta po niemiecku czarnoskórego obsługującego stację chłopaka (tego samego którego wyrwaliśmy z baru z Rafałem) - nie jest Nam łatwo ale zgodnie uznajemy że tak będzie i dla Nas i dla wszystkich lepiej.
Tankujemy co mamy do pełna po korek pod kapsel i nawet do kieszeni
Wysyłamy Darka do campu gdzie mamy rozbić namioty żeby zrobił szybki research i załatwił co trzeba bo jesteśmy zajechani jak konie po niskobudżetowym westernie.
(od stacji do campu się okazało jest mniej niż kilometr)
Po chwili wpadamy na teren kampu - parkujemy quady. Okazuje się że pojawia się mega babol.
Jak to zwykle bywa są dwie informacje - jakaś tam i zła ta druga. Pierwsza jest taka, że Zdeżak ma felgi ma opony i dalej pojedzie z Nami - choć dotrze do Nas dopiero jutro.
Druga jest taka ze Nasz wóz obsługi nie zdążył przed zmrokiem i jest w ... daleko od Nas i nie dotrze do campu bo jest ciemno i oni nie mogą jechać w nocy bo ryzyko jest zbyt duże.
No tak - wypas - nie mamy szczoteczek do zębów, nie mamy bielizny, skarpetek, sprzętu do makijażu - nie mamy namiotów, śpiworów i zupek instant.
Bierzemy pokoje - właściwie całe bungalowy bo i tak innych miejsc noclegowych nie ma - Darek robi rezerwacje - podejrzanie tanie jak na miejscówkę z którą przychodzi Nam się zmierzyć.
Dzielimy się wszystkim - skarpetkami, pastą do zębów, koszulkami co kto ma przy quadzie oddaje
Postanawiamy nie wieszać psów na orgu i wozie technicznym z lokalesami - dzień był tak zajefajny że na te detale mamy wylane.
Wbijamy po dwóch kwadransach do drink baru na kampie - czas na browar i zjeść coś szlachetnego (znaczy smakującego inaczej niż turystyczna - nic tej ostatniej nie ujmując).
Śmiesznie wyglądamy bo po prysznicu każdy włożył co akurat miał czystego albo pożyczonego od kolegi - byle wolnego od piachu i kurzu.
Dostajemy po browarze i karcie dań. Zamawiamy - kelner poprosił o pomoc - jest problem.
W cenie bungalowa mamy posiłek gratis - tylko że każdy z Nas zamówił po dwa posiłki
Tłumaczymy koledze że nie ważne - dawaj koryto - wystaw rachunek
Nasz czarnoskóry przyjaciel połowę najdroższych dań wbił nam na gratisowy rachunek a drugą połowę zapisał jako płatną - jak ich nie kochać pytam.
Fajną sceną tego wieczoru było jak wbiliśmy do tego baru, tam nasi 'koledzy' z land'a co Nas mało nie staranowali stolik obok - okazało się, że to przewodnicy(!) wycieczki niemieckich emerytów z którymi chwilę wcześniej się zbrataliśmy, bo bardzo zaintrygował ich Nasz język.
Tłumaczymy im, że my z Polski na quadach zwiedzamy kraj, opowiadamy im przygody z dwóch dni, że dzisiaj mało Nas nie staranował tuż obok Land Rover i takie tam ...
Na to przewodnicy z Landa siadają do stolika obok a Ja mówię do emerytów, że to Oni chcieli mi kolegów w nocy przejechać ... emeryci zaaaaaaabuczeli wiadomo było że napiwków nie będzie a szuje z landa szybko zjedli co mieli na talerzach i się ulotnili
Ekipa przewodników poszła spać a z emerytami siedzieliśmy do późnej nocy
Aaaaaaaa zjedliśmy i wypiliśmy w sumie za darmo do odcięcia - choć nie było to - jak się później okaże najlepsze żarło w kraju
Pojedli, popili, zintegrowali się z emerytami niemieckimi i stali się idolami miejscowej obsługi campu - wiedzieliśmy, że nie będziemy musieli wstawać wcześnie rano więc co sobie mieliśmy żałować
Dzień trzeci dobiegł końca ... oooooooooooo ...
Promienie słońca wdzierające się do bungalowów i rosnąca z każdą minuta temperatura powietrza wyganiają Nas skutecznie z naszych małżeńskich łóżek z baldachimami.
Humory oczywiście wszystkim dopisują fantastyczne - dostajemy cynk od obsługi, że w pobliżu kampu pojawiły się słonie - zapewne wpadły na śniadanie.
Chwytamy w ręce wszelkie przedmioty rejestrujące obraz i wyruszamy na foto-video-łowy. Najpierw natrafimy na ślad słonia - sądząc po rozmiarze ma kawałek stopki.
Niestety nie wszystkim udaje się do słonia zbliżyć - idziemy na śniadanie, zwiedzając po drodze i oglądając camp który okazuje się naprawdę ładnym miejscem.
Kontaktujemy się ze Zdeżakiem - zarówno On jak i Nasz wóz serwisowy dojadą do Nas w ciągu godziny.
Bez pośpiechu na tarasie szamamy jajecznice i popijając świeżo wyciśniętym sokiem owocowym podziwiamy piękne widoki w towarzystwie zlatującego się wszelkich rozmiarów i kolorów ptactwa.
(wg oficjalnych danych na terenie Namibii występuje ponad 700 gatunków skrzydlatych)
Poranny chillout pełnym ryjem na czarnym lądzie.
Dociera Zdeżak z chłopakami, pakowanie które idzie Nam wyjątkowo ociężale i odprawa. Dziś celem numer jeden jest przejazd przez park krajobrazowy.
Nagle świst, nagle gwizd, nagle ... słoń, kilkadziesiąt metrów od Nas zajada się trawą. Wzięliśmy Zorki pięć - zrobiliśmy kilka zdjęć.
Już mieliśmy go oswoić i zabrać ze sobą, kiedy niespodziewanie podniósł trąbę, strzelił uszami i jak zaryczał to każdy z Nas w tych chaszczach miał pobity rekord świata w sprincie.
Skubany pogonił Nas w ułamku sekundy - wrażenia nie do opisania jak taki trąbalski z kilku metrów krzyknął do Nas 'spie...'.
Grzecznie spełniliśmy jego prośbę bez zbędnych dyskusji. Spakowani, gotowi do drogi, pozostało uregulować rachunek.
Rachunek przemilczymy z tego miejsca bo w końcu dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają ...
Kilkanaście kilometrów i meldujemy się w bramie parku. Zgodnie z przewidywaniami wywołujemy u strażnika konsternacje. Jak to - "tym" chcemy wjechać do Parku ?
Podrapał się po głowie, wzruszył ramionami, wypisał bilety, spisał rejestracje i 'at own risk' (ile razu już to słyszeliśmy i ile razy jeszcze to usłyszymy).
Co było dalej ? Dalej były dziesiątki żyraf, setki zebr, antylop, kudu, strusi ... niektóre uciekały, inne tylko stały z ciekawością się Nam przyglądając.
Trafiały się też i takie które się z Nami ścigały - trzeba przyznać, że wyścig równoległy z wysokimi żyrafami to niezły widok.
Do dziś zachodzę w głowę jak tak niezgrabne, wysokie, z tak długimi kończynami potrafią tak szybko biec - niesamowity widok.
Płynnie z górskiego okraszonego roślinnością terenu wpadamy na prawdziwy bezkres niczego. Mamy wrażenie jakbyśmy wjechali na przeogromną gorącą patelnie.
Wokół Nas nic, nic i jeszcze większe nic. Pozostaje kontemplować bezkres otaczających przestrzeni. Takie właśnie przestrzały choć nużące i męczące też mają swój urok.
Dojeżadzmy do następnego pasma kamiennych gór. Zbiorniki wysychają więc przerwa na tankowanie, chciałoby się odsapnąć w cieniu jednak na taki luksus nie ma szans.
Luksus cienia przysługuje tylko jaszczurkom, wężom, i innym gadom o których nie wolno Nam zapominać.
Zdeżak pogania Nas bo mimo braku niespodzianek możemy mieć problem z dotarciem do celu przed zmrokiem.
Słońce powoli chyli się ku zachodowi dzięki czemu pojawiają się wreszcie zacienione miejsca. Kolejny odcinek jedziemy korytem wyschniętej rzeki pomiędzy wysokimi skałami - szlak przemarszu dzikich zwierząt.
Niestety konieczny okazuje się przymusowy postój. Kamienne podłoże zbiera ofiary. Marcin ma rozcięte dwie manszety, Kosmita traci jedną osłonę spodu.
Szara taśma, stretch i trytyki robią robotę. Tracimy godzinę a pot przy nawet podstawowych czynnościach naprawczych leje się strumieniami - nie tylko po plecach.
Uzupełniamy płyny w organizmach, batoniki ku pokrzepieniu, reszta dostępnej wachy w zbiorniki i dzida. Krajobraz przeistacza się w sawannę o piaszczystym podłożu.
Wolno zachodzące słońce generuje takie widoki i kolory dookoła że zmysł wzroku ma serwowany nieustający orgazm widokowy ...
Do planowanego miejsca noclegu daleko, wpadamy na kolejne ogromne połacie bezkresnych przestrzeni po których można się poruszać tylko na azymuty.
Zaczyna kurzyć się niemiłosiernie, absolutnie nie daje się jechać. Jadąc z tyłu tracimy kontakt wzrokowy z resztą ekipy.
Zostajemy w trójkę, musimy poczekać aż kurz opadnie - problem w tym, że kurz nie opada, powietrze ciężkie zero podmuchu wiatru.
Musimy ruszać, właściwie jedziemy jak w gęstej mgle widać na metr może dwa, nie ma czym oddychać nic nie widzimy. Zdecydowanie nie jest fajnie.
Obowiązkowy postój, zrobiło się tak zimno że musimy zakładać polary i kurtki. Ciemność nastała taka, że wyciągając przed siebie rękę nie widzę własnej dłoni.
Jedynym plusem jest, że przestało się tak pylić podłoże.
Ciśniemy dalej, kilometry jak zaczarowane zdają się nie ubywać tylko paliwa jakby coraz mniej.
Nie możemy szarżować z prędkością gdyż co jakiś czas napotykamy na niespodzianki typu żleby w ziemi, poprzeczne uskoki czy wręcz rowy.
Zatrzymujemy się na wzniesieniu szukamy wzrokiem jakiegoś śladu chłopaków, światełka, tumanu kurzu - nic - zostawili Nas.
Mamy nadzieje tylko że dobre koordynaty mamy wbite w nawigacje jako miejsce noclegu. Szybki rzut oka na odległość i paliwo w zbiornikach, robi się naprawdę kiepsko.
Przyśpieszamy, musimy spróbować ich dogonić jakimś cudem. Za naszymi plecami pojawia się nagle jakieś ogromne źródło światła. What the fuck myślę - Jadę ostatni więc skąd światło za mną ?
Odwracam głowę przez ramię, nic nie widzę, ewidentnie jednak coś jest na rzeczy. Jedyna myśl jaka przychodzi mi do głowy to ... samolot ? ufo ?
Spoglądam przez drugie ramię - o ! k.! tak ogromnego księżyca nigdy nie widziałem, olbrzymi, monstrualny wręcz przerażający.
Udaje nam się w końcu wypatrzyć czerwone światełka na horyzoncie. Przyśpieszamy i doganiamy reszte ekipy. Znów zaczyna się piasek i kurzy się jak diabli.
Do miejsca noclegu 30, 20, 10 kilometrów ... Dojeżdżamy na camp skonani, zaorani z pustymi zbiornikami i choć nikt się nie przyzna z niezłym 'fefrem' w dupskach.
('mieć fefra' w gwarze poznańskiej bać się, przestraszyć)
Nasi lokalesi już są i informują Nas, że na campie jesteśmy jedyni a na dodatek całe stada słoni tędy właśnie wędrują, gdyż camp jest w korycie wyschniętej rzeki na szlaku ich aktualnego przemarszu.
Już mieliśmy się zabierać za namioty kiedy nagle ktoś rzucił "chłopaki, dzisiaj finał ligi mistrzów, może da się to gdzieś obejrzeć ?".
Śmiech do łez i kulanie się po piachu ? Nic z tych rzeczy - sprawdzamy na nawigacji czy jest w pobliżu lodga w której może być satka i telewizor.
(to chyba ze zmęczenia Nas już tak szarpało)
Do lodgy niecałe 10 km - szybka decyzja - jedziemy - może zimne piwo też będzie
Po drodze kończy się komuś paliwo, dociągamy na holu.
Właściciel lodgy oznajmia Nam że wszystko jest, satelita jest, liga mistrzów jest piwo też się znajdzie.
Cena ? 200 euro od osoby za nocleg z możliwością obejrzenia finału ligi mistrzów.
Tak szybko jak przyjechaliśmy tak szybko odjechaliśmy. Kilka kilometrów dalej jest wioska - jedziemy może będzie jakiś 'sklep' i zrobimy jakieś zakupy.
Sklep jak to w Namibii - miejsce spotkań lokalnej elity Witają Nas serdecznie i z uśmiechem. Skąd jesteśmy, dokąd jedziemy i takie pierdy pierdy.
Marcin w międzyczasie zdążył się już zakochać w pięknej ekspedientce, ja zdążyłem przegrać z lokalnym mistrzem w bilarda (tak, tak, w sklepie był stół do bilarda).
Wykupiliśmy wszystko co było w lodówce: 6 butelek coli, 3 Fanty, 12 piw oraz wszystkie inne soki i napoje.
Poczęstowaliśmy piwem Naszych nowych przyjaciół a ci w zamian zdradzili Nam, że w pobliżu jest jeszcze jedna lodga w której prześpimy się w łóżkach za 1/10 ceny którą chciał z Nas zedrzeć Włoch (właściciel lodgy).
Podziękowaliśmy za pomoc, poprosiliśmy sprzedawczynie aby zapełniła lodówkę tak abyśmy rano mogli uzupełnić zimne napoje i ruszyliśmy do wskazanej lodgy.
Rzeczywiście nocleg za 1/10 ceny, ładne bungalowy, bieżąca woda, łazienki ... tylko prądu nie ma. Taki problem to nie problem. Czarnoskóry chłopak który opiekował się campem obiecał że prąd będzie.
Zaprowadził Nas do domków a po pół godzinie odpalił agregat i dopóty dopóki było w nim paliwo - mieliśmy prąd
Dzień ten, jak do tej pory pod względem jazdy, odległości i stopnia trudności był zdecydowanie najtrudniejszy.
Zmęczeni ale szczęśliwi resztę wieczoru spędziliśmy sącząc drinki i prowadząc porywające dysputy o kobietach, życiu i ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)